Wczoraj na sesji doznałam olśnienia. Oczywiście dzięki panu M. Okazało się bowiem, że często moje „źle się czuję” to tak naprawdę nie smutek. To nawet nie złość. A w czystej postaci agresja. Agresja, której fala zalewa mnie od środka. Już dawno doszłam do tego, że izolacja rani moich bliskich. Jednak teraz uświadomiłam sobie jedną z jej funkcji. Izolacja ma za zadanie odgrodzić mnie od świata i ludzi, na których mi zależy. Po co? Ano to po, by ich nie skrzywdzić jeszcze bardziej. By nie ranić na oślep, nie siać spustoszenia i zniszczenia.
A to właśnie czuję. Przymus wprowadzania chaosu. Przymus rozwalenia wszystkiego w drobny mak. Nie robię tego, a do gry włącza się smutek i rozpacz.
Mam ochotę ciąć. Mocno kaleczyć swoje ciało, choć w styczniu minie rok autoagresywnej abstynencji.
Dziś byłam u psychiatry. Mam wrócić do arypiprazolu, który odstawiłam jakieś dziesięć dni temu. A po nowym roku będziemy robić zamieszanie w lekach i ogarniemy jakiś nowy zestaw. Póki co, mam się ratować Lorafenem. Choć i on jest w stanie tylko nieco stłumić moje agresywne zapędy.
Oby to wszystko nie skończyło się twardym i bolesnym lądowaniem…