Dziś mija równo rok odkąd ostatniej akcji pod kryptonimem „żyletka”. W ciągu osiemnastu lat autoagresji, to pierwsze takie dwanaście miesięcy, kiedy ani razu się nie okaleczylam. Brawo ja? Być może.
Wczoraj w południe sesja z panem M., a potem o czternastej wizyta u pana T. Efekt? Nowy neuroleptyk – amisulpridum pod nazwa handlową Amisan 50mg. Jedna tabletka rano.
Powiedziałam o silnych myślach samobójczych. Oczywiście padła propozycja szpitala lub chociaż L4. Jednak ani na jedno, ani na drugie nie mogę sobie pozwolić. Nikt za mnie ZUSu i innych podatków nie zapłaci. Poza tym w robocie Sajgon.
– Najchetniej bym się najebała.– To może w takim razie trzeba się najebać?
Nie omieszkałam nie skorzystać z tej propozycji. Po powrocie do domu płacz, Lorafen i chlanie. Efekt? Nie dałam już rady. Napisałam list pożegnalny i zaplanowałam swoje odejście w najdrobniejszych szczegółach. Żyletka już czekała. Dwusetka wódki też. Miałam wstać przed Mrówkiem, jako że on chodzi później spać i wstaje po mnie. Niestety. Zaspałam. Jakież było moje rozczarowanie, że nie z tego nie wyszło.
Dziś ten przeklęty 365. dzień bez żyletki. Żyletki, która jest na wyciągnięcie ręki i krzyczy i woła, że chce zatańczyć na tej nieznośnie ciągłej skórze.
Siedem miesięcy dobrobytu. To musiało się tak skończyć… Musiało.
Moim skromnym zdaniem lepiej by było jak byś nie miała w domu żyletki, po co kusić los. Tak długo wytrwałaś, dasz radę.
Z nią czuję się jakoś bezpieczniej.
Ja ostatnio zaczęłam nosić jedną w portfelu. Nie sięgnęłam po nią miesiąc, ale świadomość, że zawsze jest pod ręką uspokaja…