Nigdy nie przypuszczałam, że tak to się skończy, ale cóż… życie pisze nieprzewidywalne scenariusze.
We wtorek ostatnia sesja. Co prawda, do końca terapii zostały trzy miesiące, ale już dłużej tego nie zniosę. Zamierzam powiedzieć panu M., że to koniec. Definitywny koniec i więcej nie przyjdę. Zbyt dużo mnie to kosztuje. Każda sesja jest jak tortury przed wykonaniem kary śmierci. Każda coraz bliżej końca. Każda raniąca coraz bardziej. Uświadamiająca, co za chwilę stracę. Nie chcę tego. Nie mam siły tego dłużej ciągnąć, więc pożegnamy się za dwa dni. Na zawsze.
Chyba odcięłam emocje. W końcu mi się udało. Nie chcę nic czuć. I tak właśnie jest – pustka. Tylko co jakiś czas poziom cierpienia osiąga apogeum i przedziera się przez zaporę, zalewając mnie łzami i bólem nie do opisania.
Kiedyś gdzieś wyczytałam, że terapia powinna kończyć się naturalnie, w momencie, gdy pacjent przestaje potrzebować terapeuty. Z takim przeświadczeniem podejmowałam terapię u pana M. Naiwnie wierzyłam, że dostanę to, czego potrzebuję. Wciąż w głowie słyszę jego słowa z konsultacji:
– Nie wiem, ile potrwa terapia. Może trzy lata, a może osiem. To zależy od wielu czynników.
I te słowa utwierdziły mnie w przekonaniu, że będzie przy mnie tak długo, jak będę tego potrzebować. Jakaż ja byłam głupia, jaka naiwna… Gdybym wtedy wiedziała, jak to się skończy, nie zdecydowałabym się na leczenie.
Żałuję, że podjęłam tę terapię. Nie żałuję tych sześciu lat, ale samego faktu nawiązania relacji, którą teraz tak boleśnie tracę. Dalej uważam pana M. za świetnego specjalistę, ale dla mnie jego decyzja jest ogromnym błędem. Nigdy się z nią nie pogodzę ani jej nie zaakceptuję.
Wychodzę z terapii z nowymi ranami, emocjonalnie pokiereszowana. Już nigdy, przenigdy nie zaangażuję się w taką relację. Miałam rację – nie można ufać ludziom, a tym bardziej się do nich zbliżać, bo prędzej czy później cię zranią i opuszczą. Pan M. opuszcza mnie jak każda ważna osoba w moim życiu. Zawsze, prędzej czy później, każdy odchodził, pozostawiając mnie osamotnioną i bardzo zranioną. Tak samo jest i w tym przypadku.
Możecie powiedzieć, że przecież terapia nie może trwać całe życie. Owszem, zgadzam się z tym. Tyle że naiwnie wierzyłam, że pan M. będzie przy mnie tak długo, jak będę tego potrzebować…
Relacja z nim była do pewnego stopnia doświadczeniem korektywnym, to na pewno. Doświadczyłam z nim ogromnej bliskości, pełnej zaufania i poczucia bezpieczeństwa. Wytrzymywał każdy mój kryzys, nawałnice emocji, dziesiątki wysyłanych wiadomości, gdy nie potrafiłam sobie z czymś poradzić sama. I jestem mu za to wdzięczna. Jednak ostatecznie ta relacja utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że nikomu nie można ufać. Że bliskość z innymi ludźmi rani i jest zagrażająca.
Pan M. uważa, że powinnam podjąć kolejną terapię, tym razem jakąś behawioralną. O nie, nie ma mowy. Już nigdy nie zaangażuję się w taką relację. Już wiem, jakie to pociąga za sobą cierpienie. Nie ma opcji, żebym dobrowolnie naraziła się na coś takiego ponownie. Po moim trupie!