Druga rocznica

Kto by pomyślał. Dziś mijają dwa lata od zakończenia terapii u pana M. Dokładnie dwa lata temu po odbyciu ostatniej sesji wyszłam z gabinetu, zamknęłam za sobą drzwi i rozpoczęłam samodzielne życie.

I właśnie dziś, podczas IV Międzynarodowej Konferencji BPD, miałam okazję opowiedzieć o kampanii społecznej „Borderline #kuZrozumieniuiAkceptacji” organizowanej przez Fundację zPogranicza oraz agencję PR Hub.

Życie zatacza czasem ciekawe kręgi. Coś, co zabijało, może dawać siłę i nadzieję. Coś, co było słabością, może stać się mocną stroną.

Wierzę, że za jakiś czas borderline przestanie być tematem tabu i powodem stygmatyzacji. Bo choć się różnimy, inaczej widzimy świat, ludzi, siebie, przeżywamy i czujemy intensywniej, to często mamy wiele do zaoferowania innym. Niech głos osób z borderline w końcu wybrzmi! Razem możemy zmienić świat, świat osób z zaburzeniem z pogranicza.

Podziel się!

20 – czasem fajnie jest potęsknić, czyli piętnaście miesięcy od zakończenia terapii

Przez ostatnie dwa dni czytałam „Walcząc o życie”. To, co udało mi się do tej pory napisać – opis trzech pierwszych lat terapii. Naprawdę dziwna to była lektura. Czytając, trudno mi było uwierzyć, że to wszystko przeżyłam. Że to moje wspomnienia. I choć tekst sprawiał, że te sceny stawały mi przed oczami, jakby wydarzyły się wczoraj, jednocześnie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to było o kimś innym. O ludziach, których nie znam. Szczególnie, jeśli chodzi o mnie. Mądrość, dobro i cierpliwość pana M. była bardzo znajoma.

Czytanie tej rozgrzebanej książki sprawiło, że bardzo zatęskniłam za byłym terapeutą. Za tym, jak czułam się w jego gabinecie. Za tym, jak byłam traktowana, jak ufałam, jak czułam się bezpiecznie w tej relacji. Za roztaczaną nade mną opieką i akceptacją bez względu na to, jak i ile razy upadałam. Jak i ile razy atakowałam tę relację, chcąc ją zniszczyć.

Pojawiła się we mnie tęsknota. Ale jednocześnie nie jest to rozpacz przez stratę. To jest nostalgia. Taka, jaką się czuje będąc dorosłym i wspominając szczęśliwe chwile z dzieciństwa. Bo właśnie tak teraz przeżywam swoją terapię – jak okres dzieciństwa, w którym od terapeuty otrzymałam to, czego zabrakło w moim prawdziwym dziecistwie. Przez te sześć lat, choć byłam dorosłą kobietą, czułam się dzieckiem. Dzieckiem, które mogło zmierzyć się ze swoimi lękami i problemami w obecności życzliwego dorosłego, który czuwał nad bezpieczeństwem i podawał rękę za każdym razem, gdy tego potrzebowałam. Dorosłym, który nie złościł się na mnie za popełnianie wciaz tych samych błędów. Który cierpliwie znosił emocjonalne burze i izolowanie, zamykanie się w swoim własnym świecie.

Od zakończenia terapii czasem zdarza mi się zatęsknić za panem M. Szczególnie teraz, gdy pobudziłam wspomnienia. Ale to nie jest chęć powrotu na terapię. W żadnym razie. To jest tęsknota za tym, co było, ze świadomością, że się to już nie powtórzy. Bo gdybym nawet spotkała się z panem M. na konsultacjach, jestem więcej niż pewna, że jego podejście do mnie byłoby inne. Jak do dorosłej kobiety, która dobrze sobie radzi w życiu. A może to takie myślenie życzeniowe? Może tego bym właśnie od niego oczekiwała? Niemniej, nie wyobrażam sobie powrotu do procesu terapii. Choć wciąż zmagam się choćby z niską tolerancją frustracji, nie czuję potrzeby wsparcia ze strony specjalisty. To, co było, minęło. Nie niszczę siebie. Buduję swoje życie. Podejmuję się aktywności, które kiedyś nie mieściły mi się w głowie. Permanentne cierpienie ustało, a pustka została wypełniona. Pofragmentowana tożsamość się scaliła.

Dobrze jest czasem powspominać. Porozczulać się trochę i potęsknić. Poczuć brak. Tyle, że ten brak nie pociąga za sobą niszczycielskiego poczucia straty. Bo coś się skończyło, ale zaczęło się coś innego – samodzielne, dojrzalsze życie, w którym potrafię wziąć za siebie odpowiedzialność i nie uciekam od problemów.

Wspomnienia terapii i pana M. stały się taką bezpieczną przystanią, do której mogę wracać myślami. Ta relacja nie umarła, mimo rozstania, nie zakończyła się. Bo w moim wewnętrznym świecie ona wciąż pracuje. To, co dzięki niej zyskałam, zostanie ze mną na zawsze. Pan M. na zawsze też pozostanie moim symbolicznym, przeniesieniowym ojcem, który uleczył we mnie to skrzywdzone, przerażone dziecko, pozwolił dojrzeć i w odpowiednim czasie, mimo moich protestów, popchnął w świat, mówiąc, że jestem już na to gotowa. I wcale się nie mylił.

Podziel się!

18 – oszukana?

Pierwszego bloga założyłam w okolicach osiemnastki. Internetowe dzienniki towarzyszyły mi blisko siedemnaście lat. A od zakończenia terapii? Sami widzicie, że ten blog praktycznie umarł. Pewnie powinnam się z tego cieszyć. Bo w końcu zaczęłam żyć prawdziwym życiem, zamiast uciekać w swój świat. Ale jakoś nie potrafię. Bowiem wraz z zaprzestaniem dodawania wpisów, umarło we mnie coś jeszcze – potrzeba pisania w ogóle.

Szczerze? Z całą sympatią i szacunkiem dla pana M., zaufaniem do jego profesjonalizmu i co tam jeszcze, czuję się oszukana przez niego w jednym względzie. Zapewniał mnie, że terapia nie odbierze mi tego, co jest dla mnie ważne i dobre. Ale coraz częściej widzę, że odebrała mi to, co było dla mnie najcenniejsze – pisanie. Nie potrafię już pisać. A, co gorsza, bo przecież miewałam częste i nawet bardzo długie okresy braku weny, przestałam odczuwać potrzebę tworzenia. Nie chcę, nie potrafię się z tym pogodzić. I tu nie chodzi tylko o książki, ale nawet o dodanie głupiego wpisu na blogu. Straciłam coś, z czym się identyfikowałam, coś, co kochałam, coś co było dla mnie najważniejsze. A może tak sobie tylko wmawiałam?

Pogubiłam się. W swoich myślach, emocjach, celach, priorytetach.

Czasem zdarza mi się przez chwilę żałować, że ukończyłam terapię. Myślę wtedy, że kiedyś było łatwiej. Cierpienie, chęć śmierci, autoagresja, autodestrukcja, potem chwila wytchnienia i znów od nowa. To wszystko było takie przewidywalne. Zawsze istniało wyjście awaryjne – pasek i klamka. Teraz nie podniosłabym na siebie ręki. Nie ma takiej opcji. Nie dlatego, że tak sobie postanowiłam. Po prostu to przestało do mnie pasować. To już nie jestem ja. Cokolwiek by się nie działo – trzeba stawić temu czoła, a nie uciekać. I właśnie czasem wkurzam się o to. Mózg jest leniem i szuka najprostszych rozwiązań. A że przez dwie dekady właśnie taki był mój sposób myślenia, czasem przypomina mi się, jak sobie radziłam (a raczej nie radziłam) z problemami.

Nie zrozumcie mnie źle, nie żałuję terapii, leczenia. Nie żałuję tej drogi ani tego, gdzie mnie ona zaprowadziła. Ale twórczość…

Podziel się!

12 – w końcu napisałam kilka zdań!

Nie wiem, chyba należy to rozpatrywać w kategorii cudów, bo, po miesiącu, dzisiaj w końcu udało mi się siąść do „Walcząc o życie”. Sukces!

Ostatnio, po długiej, wielotygodniowej walce z myślami, wysłałam maila do pana M. Wahałam się, bo nie rozmawialiśmy na temat kontaktu po zakończeniu terapii, a terapeuci psychodynamiczni są raczej sceptycznie do tego nastawieni. Opisałam to, co dzieje się w moim życiu. Zmiany, które we mnie zaszły. Podziękowałam za to, co dla mnie zrobił, jak bardzo mi pomógł.
Doczekałam się nawet odpowiedzi. Mój były terapeuta napisał, że cieszy się z tego, jak układam sobie życie. Że miło czytać moje słowa. Dodał, że efekty terapii widać dopiero po jej zakończeniu, dlatego rzadko się o nich dowiaduje.
Po otrzymaniu wiadomości zwrotnej znów zatęskniłam za tą relacją. Jakoś mnie nosiło i nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Choć teraz, pół roku po rozstaniu, bardzo rzadko myślę o panu M., czasem jeszcze odzywa się tęsknota i poczucie straty ważnej relacji. Ale myślę, że to normalne. W końcu przegadaliśmy kilkaset godzin, spotykaliśmy się regularnie sześć lat. Trudno byłoby tak po prostu wymazać to z pamięci.

Wciąż żyje mi się dobrze. Czasem nieco bólu sprawia mi natłok przykrych emocji z przeszłości, które dalej ze mnie wychodzą. Ale nie dezorganizuje to mojego życia i funkcjonowania. Niezmiennie pozostaję aktywna. Nie narzekam na brak zajęć, tylko na brak wolnego czasu, podczas którego mogłabym pisać albo usiąść pod kocem z książką i zanurzyć się beztrosko w lekturze. Ale jestem wdzięczna za to, co mam, co robię. Za każdą aktywność, która sprawia, że zasypiam z poczuciem zrobienia czegoś ważnego lub potrzebnego.

Poniżej wrzucam nagranie z live’a o borderline zorganizowanego przez Fundację Wielogłosu.

Podziel się!

7 – psychoterapia jest jak…

Od zakończenia relacji z panem M. minęło cztery i pół miesiąca. I wiecie, co? Przestałam tęsknić. Przestało mi brakować sesji. Dojrzałam do samodzielnego życia, które okazało się trudne, ale jednocześnie fascynujące i przynoszące dużo satysfakcji. To, że potrafię sobie samodzielnie radzić z emocjami, nie ulegać patologicznym schematom, że w końcu po tylu latach potrafię działać wbrew złemu samopoczuciu, że umiem się zatrzymać i nie pogłębiać negatywnych stanów emocjonalnych jest naprawdę powodem do ogromnego zadowolenia z siebie.

Pisanie wspomnień z terapii sprawia, że przypominam sobie różne sytuacje, rozmowy, wydarzenia. Ale nie rani mnie to. Wręcz przeciwnie. Dominuje we mnie nostalgia – niby smutek, a jednak przynoszący swego rodzaju przyjemność.

Cały okres terapii wychodziłam z założenia, które gdzieś kiedyś przeczytałam, że terapia powinna skończyć się wtedy, gdy pacjent przestaje potrzebować terapeuty. Kiedy usłyszałam, że mamy kończyć i choć ten proces trwał blisko rok, nie potrafiłam się z tym pogodzić. Usilnie twierdziłam, że to za wcześnie, że nie jestem gotowa. Że sama sobie nie poradzę. Słowa pana M.:
– Czyli terapia nic pani nie dała.
spowodowały ogromny ból. Przecież to nie było tak, że mi nie pomógł, że…
I dopiero po jakimś czasie od rozstania, gdy emocje nieco osłabły i nabrałam odpowiedniego dystansu, okazało się, że jednak byłam gotowa na koniec. W czasie tych sześciu lat zyskałam zasoby umożliwiające mi samodzielne życie, ale lęk przed rozstaniem nie pozwalał mi tego dostrzec. Łatwiej było mi rezygnować z odpowiedzialności za własne życie i próbować przerzucić ją na terapeutę. Bo samodzielne życie wymaga wysiłku, odwagi, podejmowania pewnej dawki ryzyka i wzięcia na siebie ciężaru odpowiedzialności.

Paradygmat psychodynamiczny zakłada, że udana terapia trwa całe życie. W czasie spotkań z terapeutą wzmacnia się ego i rozwija ego obserwujące. I przecież nie chodzi o to, by podczas terapii rozwiązać wszystkie swoje problemy. Bo życie dostarcza wciąż nowych kłopotów. Chodzi o to, by nauczyć się je samodzielnie rozwiązywać. By nauczyć się sobie radzić w sytuacjach kryzysowych, łagodzić wewnętrzne konflikty. I właśnie tę umiejętność wyniosłam ze swojego procesu leczenia.

Psychoterapia zaczęła mi się kojarzyć z popularną metodą nauki jazdy na rowerze. Dziecko wsiada na rower, a opiekun pomaga mu zachować równowagę, trzymając przytwierdzony do roweru drążek. Dziecko ma wrażenie, że jeździ, choć tak naprawdę większość pracy wykonuje dorosły. I nagle drążek zostaje puszczony. Malec jedzie dalej, choć zapewne przewróci się, gdy zobaczy, że już nikt mu nie pomaga. Ale po wywrotce wsiada znów na rower i odbywa pierwszą samodzielną jazdę. Rolą dorosłego jest nie tylko pomoc w zachowaniu równowagi, ale również wsparcie i wzmocnienie wiary we własne możliwości.

Podziel się!