Dziś mija dziewiętnaście dni od zakończenia terapii. Trochę się w tym czasie działo, dlatego postanowiłam zrobić małe podsumowanie – dla Waszej wiedzy i ku pamięci dla potomnych, hehe.
Wiele osób mówi mi, że terapia u pana M. nic mi nie dała, skoro jej zakończenie spowodowało u mnie kryzys samobójczy. Cóż, nie mogę i nie chcę się z nimi zgodzić. Owszem, z zewnątrz może nie wyglądało to za ciekawie. Jednak od środka było nieco inaczej. Ten samobójczy kryzys mógłby świadczyć, że nie udało mi się w ogóle przepracować tematu rozstań i problemu poczucia bycia opuszczonym. Ale tylko pozornie. Jakby na to nie patrzeć, szybko wygrzebałam się z tego samobójczego syfu. Stanęłam na nogi i dojrzale pozwoliłam sobie na naturalne przeżywanie żałoby po utracie ważnej relacji. Pozwalam sobie na tęsknotę, na smutek, a nawet łzy. I nie karzę siebie za to.
W pierwszym odruchu znów się okaleczałam i chlałam. Zgoda, był to powrót do tendencji, z którymi walczyłam przez sześć lat i można by uznać, że i na tym polu terapia zawiodła.
Myślę jednak, że ten kryzys wynikał z tego, że chwilowo straciłam z oczu to, co najważniejsze. Skupiłam się bowiem na stracie i na bólu z nią związanym, zamiast na tym, co dzięki tej relacji zyskałam. Pan M. wielokrotnie powtarzał, że chwiejność emocjonalna i impulsy pchające mnie w autodestrukcję będą mi towarzyszyć prawdopodobnie już do końca życia. I terapia nie ma na celu eliminacji tego, a nauczenie mnie, jak sobie z tym radzić, by tym tendencjom nie ulegać. Rozpacz po zakończeniu tej relacji terapeutycznej była jak klapki na oczach. W jednej chwili zapomniałam o wszystkim, czego nauczyłam się podczas tych ponad trzystu spotkań. Ale, jak zwykle, ogarnęłam się. Przypomniałam sobie, że tak naprawdę wszystko zależy ode mnie. No, może nie wszystko, ale na pewno to, jakie działania podejmę, jak będę się zachowywać w odpowiedzi na pojawiające się impulsy i ciągnące mnie w złą stronę tendencje.
Półtora tygodnia po ostatniej sesji, Mrówek wyjechał na tydzień, żeby odpocząć. W pierwszej chwili zareagowałam w typowy dla siebie sposób – zrobiłam dramę, wpadłam w panikę i przeżywałam to, jakby mnie opuszczał na zawsze i miał już nigdy nie wrócić do domu. Kiedy jednak emocje nieco opadły, zaczęłam myśleć racjonalnie. Uświadomiłam sobie, że po ostatnich wydarzeniach on po prostu potrzebuje pobyć sam, z dala ode mnie. Że potrzebuje odpoczynku, naładowania baterii i nabrania dystansu.
W efekcie cały tydzień minął mi bardzo szybko. Pracowałam, a w każdej wolnej chwili pisałam wspomnienia. Proces twórczy pochłonął mnie bez reszty. I owszem, pisanie zawsze mi bardzo pomagało, ale to przede wszystkim zasługa mojej woli, że trzymam się z dala od autodestrukcji i autoagresji. To nie tak, że nie robiłam nic głupiego, bo mi się nie chciało. Właśnie chodzi o to, że te impulsy się pojawiały – żeby się upić czy pociąć – ale ja im nie ulegałam. Ciągnęło mnie do tego, chwilami nawet bardzo, ale nie brałam takich zachowań w ogóle pod uwagę. I myślę, że to moje wielkie zwycięstwo. I myślę, że te sześć lat tłuczenia mi do głowy pewnych mądrości wiele dało. I że to tak naprawdę dopiero teraz zaczyna pracować. Kiedy zakończyłam leczenie i mogę liczyć już tylko na siebie. Myślę, że pan M. przez te wszystkie lata słowami wyposażył mnie w odpowiednie narzędzia. A teraz tylko ode mnie zależy, czy będę chciała i miała motywację, by z nich korzystać.
Szczerze? Bardzo żałuję, że nie mogę mu już o tym wszystkim opowiedzieć.