20 – czasem fajnie jest potęsknić, czyli piętnaście miesięcy od zakończenia terapii

Przez ostatnie dwa dni czytałam „Walcząc o życie”. To, co udało mi się do tej pory napisać – opis trzech pierwszych lat terapii. Naprawdę dziwna to była lektura. Czytając, trudno mi było uwierzyć, że to wszystko przeżyłam. Że to moje wspomnienia. I choć tekst sprawiał, że te sceny stawały mi przed oczami, jakby wydarzyły się wczoraj, jednocześnie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to było o kimś innym. O ludziach, których nie znam. Szczególnie, jeśli chodzi o mnie. Mądrość, dobro i cierpliwość pana M. była bardzo znajoma.

Czytanie tej rozgrzebanej książki sprawiło, że bardzo zatęskniłam za byłym terapeutą. Za tym, jak czułam się w jego gabinecie. Za tym, jak byłam traktowana, jak ufałam, jak czułam się bezpiecznie w tej relacji. Za roztaczaną nade mną opieką i akceptacją bez względu na to, jak i ile razy upadałam. Jak i ile razy atakowałam tę relację, chcąc ją zniszczyć.

Pojawiła się we mnie tęsknota. Ale jednocześnie nie jest to rozpacz przez stratę. To jest nostalgia. Taka, jaką się czuje będąc dorosłym i wspominając szczęśliwe chwile z dzieciństwa. Bo właśnie tak teraz przeżywam swoją terapię – jak okres dzieciństwa, w którym od terapeuty otrzymałam to, czego zabrakło w moim prawdziwym dziecistwie. Przez te sześć lat, choć byłam dorosłą kobietą, czułam się dzieckiem. Dzieckiem, które mogło zmierzyć się ze swoimi lękami i problemami w obecności życzliwego dorosłego, który czuwał nad bezpieczeństwem i podawał rękę za każdym razem, gdy tego potrzebowałam. Dorosłym, który nie złościł się na mnie za popełnianie wciaz tych samych błędów. Który cierpliwie znosił emocjonalne burze i izolowanie, zamykanie się w swoim własnym świecie.

Od zakończenia terapii czasem zdarza mi się zatęsknić za panem M. Szczególnie teraz, gdy pobudziłam wspomnienia. Ale to nie jest chęć powrotu na terapię. W żadnym razie. To jest tęsknota za tym, co było, ze świadomością, że się to już nie powtórzy. Bo gdybym nawet spotkała się z panem M. na konsultacjach, jestem więcej niż pewna, że jego podejście do mnie byłoby inne. Jak do dorosłej kobiety, która dobrze sobie radzi w życiu. A może to takie myślenie życzeniowe? Może tego bym właśnie od niego oczekiwała? Niemniej, nie wyobrażam sobie powrotu do procesu terapii. Choć wciąż zmagam się choćby z niską tolerancją frustracji, nie czuję potrzeby wsparcia ze strony specjalisty. To, co było, minęło. Nie niszczę siebie. Buduję swoje życie. Podejmuję się aktywności, które kiedyś nie mieściły mi się w głowie. Permanentne cierpienie ustało, a pustka została wypełniona. Pofragmentowana tożsamość się scaliła.

Dobrze jest czasem powspominać. Porozczulać się trochę i potęsknić. Poczuć brak. Tyle, że ten brak nie pociąga za sobą niszczycielskiego poczucia straty. Bo coś się skończyło, ale zaczęło się coś innego – samodzielne, dojrzalsze życie, w którym potrafię wziąć za siebie odpowiedzialność i nie uciekam od problemów.

Wspomnienia terapii i pana M. stały się taką bezpieczną przystanią, do której mogę wracać myślami. Ta relacja nie umarła, mimo rozstania, nie zakończyła się. Bo w moim wewnętrznym świecie ona wciąż pracuje. To, co dzięki niej zyskałam, zostanie ze mną na zawsze. Pan M. na zawsze też pozostanie moim symbolicznym, przeniesieniowym ojcem, który uleczył we mnie to skrzywdzone, przerażone dziecko, pozwolił dojrzeć i w odpowiednim czasie, mimo moich protestów, popchnął w świat, mówiąc, że jestem już na to gotowa. I wcale się nie mylił.

Podziel się!

19 – tak bardzo mi Ciebie brakuje, Poezjo

Najpierw miałam być natchnioną cierpieniem poetką. Później czerpiącą inspirację z bólu pisarką. Jednak po zakończeniu terapii okazało się, że moje, organiczne, jak je nazywałam, cierpienie, gdzieś się rozpłynęło. A wewnętrzna pustka została zapełniona. Straciłam Cię, weno?

Doktor T., psychiatra, który prowadził mnie przez kilka lat, uważał, że pisanie jest dla mnie ucieczką. Buntowałam się przeciw tym słowom i uważałam, że w tej jednej, jedynej kwestii nie ma racji. Ale chyba się nie mylił.

Pan M., terapeuta, któremu ufałam, jak nikomu innemu, zapewniał mnie, że terapia nie odbierze mi niczego, co jest dla mnie ważne. Jakiś czas temu napisałam, że mnie oszukał. Ale czy na pewno? Może pisanie rzeczywiście było dla mnie formą ucieczki. Próbą zaklęcia bólu, nadania mu sensu, zamknięcia w słowach i ratowania siebie. Teraz, gdy permanentne cierpienie ustało, okazało się, że nie znajduję czasu na twórczość.

Czy tego pragnęłam? W pewnym sensie, tak. W momentach, a raczej okresach, gdy stany emocjonalne stawały się trudne, a wręcz niemożliwe, do wytrzymania, marzyłam o tym, żeby ktoś zabrał to cierpienie. Pragnęłam tylko znieczulenia. Nieczucia. Ukojenia.

Kiedyś żyłam poezją. Myślałam wierszem, a liryczność płynęła mi w żyłach. Ale kiedy odkryłam prozę, zdradziłam poezję. I ta zdrada się chyba zemściła. Na mojej wenie. I mojej twórczej wrażliwości. Czuję, że jedynym ratunkiem jest powrót do korzeni. Do mojej poezji, którą potraktowałam po macoszemu. Wykorzystałam ją, gdy byłam nieustannie krok od śmierci. A potem kopnęłam w dupę i poszłam w tango z prozą. I to był błąd. Nie opuszcza się przyjaciół. Nie zdradza się tych, dzięki którym żyjesz. Nie porzuca się raz obranej ścieżki. Nie zdradza się najbliższych. Braci, których powoływało do życia kreślenie ich ciał krwią. Dosłownie, maczając pióro we własnych płynach ustrojowych. I sensu życia. Części siebie. Wymyśliłam siebie, jako natchnioną cierpieniem poetkę. Cierpienie się rozpłynęło i w pewnym sensie straciłam siebie. A przynajmniej ważną część siebie. Gdzie jesteś, Poezjo?!

Czy żałuję? Tak. Ale wierzę, że wena jeszcze powróci. Choć zapewne w innej formie. I będzie pełniła inną funkcję. Może tę prawdziwą. Taką, jaką powinna mieć.

Chyba nie powinnam pić.

Podziel się!