Od zakończenia relacji z panem M. minęło cztery i pół miesiąca. I wiecie, co? Przestałam tęsknić. Przestało mi brakować sesji. Dojrzałam do samodzielnego życia, które okazało się trudne, ale jednocześnie fascynujące i przynoszące dużo satysfakcji. To, że potrafię sobie samodzielnie radzić z emocjami, nie ulegać patologicznym schematom, że w końcu po tylu latach potrafię działać wbrew złemu samopoczuciu, że umiem się zatrzymać i nie pogłębiać negatywnych stanów emocjonalnych jest naprawdę powodem do ogromnego zadowolenia z siebie.
Pisanie wspomnień z terapii sprawia, że przypominam sobie różne sytuacje, rozmowy, wydarzenia. Ale nie rani mnie to. Wręcz przeciwnie. Dominuje we mnie nostalgia – niby smutek, a jednak przynoszący swego rodzaju przyjemność.
Cały okres terapii wychodziłam z założenia, które gdzieś kiedyś przeczytałam, że terapia powinna skończyć się wtedy, gdy pacjent przestaje potrzebować terapeuty. Kiedy usłyszałam, że mamy kończyć i choć ten proces trwał blisko rok, nie potrafiłam się z tym pogodzić. Usilnie twierdziłam, że to za wcześnie, że nie jestem gotowa. Że sama sobie nie poradzę. Słowa pana M.:
– Czyli terapia nic pani nie dała.
spowodowały ogromny ból. Przecież to nie było tak, że mi nie pomógł, że…
I dopiero po jakimś czasie od rozstania, gdy emocje nieco osłabły i nabrałam odpowiedniego dystansu, okazało się, że jednak byłam gotowa na koniec. W czasie tych sześciu lat zyskałam zasoby umożliwiające mi samodzielne życie, ale lęk przed rozstaniem nie pozwalał mi tego dostrzec. Łatwiej było mi rezygnować z odpowiedzialności za własne życie i próbować przerzucić ją na terapeutę. Bo samodzielne życie wymaga wysiłku, odwagi, podejmowania pewnej dawki ryzyka i wzięcia na siebie ciężaru odpowiedzialności.
Paradygmat psychodynamiczny zakłada, że udana terapia trwa całe życie. W czasie spotkań z terapeutą wzmacnia się ego i rozwija ego obserwujące. I przecież nie chodzi o to, by podczas terapii rozwiązać wszystkie swoje problemy. Bo życie dostarcza wciąż nowych kłopotów. Chodzi o to, by nauczyć się je samodzielnie rozwiązywać. By nauczyć się sobie radzić w sytuacjach kryzysowych, łagodzić wewnętrzne konflikty. I właśnie tę umiejętność wyniosłam ze swojego procesu leczenia.
Psychoterapia zaczęła mi się kojarzyć z popularną metodą nauki jazdy na rowerze. Dziecko wsiada na rower, a opiekun pomaga mu zachować równowagę, trzymając przytwierdzony do roweru drążek. Dziecko ma wrażenie, że jeździ, choć tak naprawdę większość pracy wykonuje dorosły. I nagle drążek zostaje puszczony. Malec jedzie dalej, choć zapewne przewróci się, gdy zobaczy, że już nikt mu nie pomaga. Ale po wywrotce wsiada znów na rower i odbywa pierwszą samodzielną jazdę. Rolą dorosłego jest nie tylko pomoc w zachowaniu równowagi, ale również wsparcie i wzmocnienie wiary we własne możliwości.