Przez ostatnie dwa dni czytałam „Walcząc o życie”. To, co udało mi się do tej pory napisać – opis trzech pierwszych lat terapii. Naprawdę dziwna to była lektura. Czytając, trudno mi było uwierzyć, że to wszystko przeżyłam. Że to moje wspomnienia. I choć tekst sprawiał, że te sceny stawały mi przed oczami, jakby wydarzyły się wczoraj, jednocześnie nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to było o kimś innym. O ludziach, których nie znam. Szczególnie, jeśli chodzi o mnie. Mądrość, dobro i cierpliwość pana M. była bardzo znajoma.
Czytanie tej rozgrzebanej książki sprawiło, że bardzo zatęskniłam za byłym terapeutą. Za tym, jak czułam się w jego gabinecie. Za tym, jak byłam traktowana, jak ufałam, jak czułam się bezpiecznie w tej relacji. Za roztaczaną nade mną opieką i akceptacją bez względu na to, jak i ile razy upadałam. Jak i ile razy atakowałam tę relację, chcąc ją zniszczyć.
Pojawiła się we mnie tęsknota. Ale jednocześnie nie jest to rozpacz przez stratę. To jest nostalgia. Taka, jaką się czuje będąc dorosłym i wspominając szczęśliwe chwile z dzieciństwa. Bo właśnie tak teraz przeżywam swoją terapię – jak okres dzieciństwa, w którym od terapeuty otrzymałam to, czego zabrakło w moim prawdziwym dziecistwie. Przez te sześć lat, choć byłam dorosłą kobietą, czułam się dzieckiem. Dzieckiem, które mogło zmierzyć się ze swoimi lękami i problemami w obecności życzliwego dorosłego, który czuwał nad bezpieczeństwem i podawał rękę za każdym razem, gdy tego potrzebowałam. Dorosłym, który nie złościł się na mnie za popełnianie wciaz tych samych błędów. Który cierpliwie znosił emocjonalne burze i izolowanie, zamykanie się w swoim własnym świecie.
Od zakończenia terapii czasem zdarza mi się zatęsknić za panem M. Szczególnie teraz, gdy pobudziłam wspomnienia. Ale to nie jest chęć powrotu na terapię. W żadnym razie. To jest tęsknota za tym, co było, ze świadomością, że się to już nie powtórzy. Bo gdybym nawet spotkała się z panem M. na konsultacjach, jestem więcej niż pewna, że jego podejście do mnie byłoby inne. Jak do dorosłej kobiety, która dobrze sobie radzi w życiu. A może to takie myślenie życzeniowe? Może tego bym właśnie od niego oczekiwała? Niemniej, nie wyobrażam sobie powrotu do procesu terapii. Choć wciąż zmagam się choćby z niską tolerancją frustracji, nie czuję potrzeby wsparcia ze strony specjalisty. To, co było, minęło. Nie niszczę siebie. Buduję swoje życie. Podejmuję się aktywności, które kiedyś nie mieściły mi się w głowie. Permanentne cierpienie ustało, a pustka została wypełniona. Pofragmentowana tożsamość się scaliła.
Dobrze jest czasem powspominać. Porozczulać się trochę i potęsknić. Poczuć brak. Tyle, że ten brak nie pociąga za sobą niszczycielskiego poczucia straty. Bo coś się skończyło, ale zaczęło się coś innego – samodzielne, dojrzalsze życie, w którym potrafię wziąć za siebie odpowiedzialność i nie uciekam od problemów.
Wspomnienia terapii i pana M. stały się taką bezpieczną przystanią, do której mogę wracać myślami. Ta relacja nie umarła, mimo rozstania, nie zakończyła się. Bo w moim wewnętrznym świecie ona wciąż pracuje. To, co dzięki niej zyskałam, zostanie ze mną na zawsze. Pan M. na zawsze też pozostanie moim symbolicznym, przeniesieniowym ojcem, który uleczył we mnie to skrzywdzone, przerażone dziecko, pozwolił dojrzeć i w odpowiednim czasie, mimo moich protestów, popchnął w świat, mówiąc, że jestem już na to gotowa. I wcale się nie mylił.